sobota, 28 grudnia 2013

Mission: Impossible (1996), reż. Brian De Palma, cz. III

     "Mission: Impossible" wciąż jest "incomplete", bo zostało kilka zdjęć do opisania. Poniżej kontynuacja ujęć z początkowej sekwencji. W tej konkretnej serii widać jaką różnicę odgrywa kolor w obrazie. Materiał filmowy został nagrany albo obrobiony w taki sposób, że wynik finałowy zawiera sporo koloru niebieskiego, który jest kojarzony z chłodem. W ten sposób został podtrzymany klimat zimnej, nieprzyjemnej nocy. Ja zrobiłem zdjęcia na ustawieniach, które oddały fotografowane obiekty z dużym natężeniem koloru pomarańczowego, uważanego za symbolizujący ciepło czy bezpieczeństwo. Generalnie. Bo jeśli dolne zdjęcia połączymy z dreszczowcem, w którym np. XVIII-wieczne miasteczko jest miejscem niewyjaśnionych zjawisk, to atmosfera robi się mniej przytulna.  
     Pamiętam, że robiąc te zdjęcia rzeczywiście było zimno. Czekałem, aż anonimowa turystka rozmawiająca ze swoją koleżanką zejdzie ze schodów, ale się nie doczekałem. Żeby nie marnować czasu uwieczniłem ją na zdjęciu. Można sobie wyobrazić, że to swojski stan-in za Tomka. 
     Oprócz drzew, które naturalnie zdążyły się zmienić, w tym miejscu dochodzi latarnia, ustawiona na środku balustrady. Co jeszcze odróżnia to miejsce od filmowego, to brak samochodów na środku placu. Możliwe też, że w 1996 roku również nie można było tam parkować, a auta widoczne na filmie były ustawione tymczasowo. 
     Nie wiem, jak "udało" mi się przeoczyć taką ładną wskazówkę dotyczącą ustawienia aparatu, ale zakryłem ten okrągły element dekoracyjny latarnią. Głupi błąd, ale właśnie takie rzeczy wychodzą najczęściej w pośpiechu. Najgorsze, że zauważa się je kiedy jest już za późno. 

środa, 18 grudnia 2013

Vinci (2004), reż. Juliusz Machulski

     Tym razem coś z rodzimej kinematografii. Historię polskiej komedii można by przedstawić na wykresie za pomocą krzywej, zmierzającej we wiadomym kierunku. Kiedyś, spora część produkcji z tego gatunku zyskiwała status kultowych przez to, co przedstawiały na ekranie. Dzisiaj, jedyny kult jaki istnieje, to ten w kultywowaniu przez dystrybutorów tradycji idiotycznej promocji, z żenującymi sloganami na czele.
     Juliusz Machulski zapisał się w historii jako ten, który stworzył kilka obrazów z pierwszej grupy i, o ile nie śledzę na bieżąco jego współczesnych dokonań, śmiem twierdzić, że unika naśladowania popularnych trendów i próbuje opowiadać własne historie. Ewentualnie, historie oparte na własnych historiach. W 2004 roku nakręcił bowiem film, który był nazywany kontynuacją Vabanku (u naszych wschodnich sąsiadów nawet występuje pod taką postacią, np. tutaj i tutaj). Oprócz osoby reżysera i jego ojca, oba filmy łączy podobna fabuła - jest to komedia kryminalna, oparta na intrydze, podczas której poznajemy charaktery bohaterów i ich losy. Film trzyma się z dala od grona największych osiągnięć reżysera, ale na tle innych polskich produkcji wypada solidnie.
     Większa część produkcji miała miejsce w Krakowie, mieście, które (przyznaję z niekłamanym wstydem), pierwszy raz odwiedziłem dopiero w tym roku. Jak zwykle, celem wizyty nie było same zwiedzanie, a finałowy koncert szóstego FMF-u, ale to temat na inny blog. Ważne, że plan został zrealizowany, w pamięci zachowały się miłe chwile, a w aparacie ciekawe zdjęcia.
     Chociaż akurat powyższe nie kojarzy mi się dobrze. Miejsce było pierwszym do sfotografowania, z dość długiej listy, ale aparat już wtedy odmówił współpracy. Cała noc ładowania akumulatorków i nawet nie raczył mignąć. Na szczęście, za chwilę udało się znaleźć kiosk, który opróżniłem z ostatnich baterii i po małej modyfikacji trasy działać dalej, wracając na ulicę Smoczą, przy której mieści się mieszkanie jednego z bohaterów filmu. Nazwa wydaje się odpowiednia, bo na jej końcu znajduje się Wawel. Co ciekawe, przy widocznej w tle wieży, podobnie jak na filmie, stoi rusztowanie i nie zdziwiłbym się, gdyby wyraz "wciąż" można tu wcisnąć zgodnie z rzeczywistością. 
     Pomnik, na którym czeka Borys Szyc, z powodu mojego rozdrażnienia zachowaniem aparatu, został pominięty w pierwotnej trasie. Dopiero na drugim końcu Krakowa zorientowałem się, że czegoś mi brakuje. Ale, że czasu było wciąż wystarczająco dużo, wróciliśmy na Rynek i nadrobiłem zaległość. A w tym miejscu zmiany niewielkie. Domyślam się, że turyści i/albo miejscowi nie mieli problemu z przesiadywaniem na Grobie Nieznanego Żołnierza, dlatego włodarze miasta postanowili dać im do zrozumienia, że jest to nieodpowiednie i otoczyli go solidnym łańcuchem. Poza tą różnicą, w tle przybyło trochę więcej drzewek. 
     Na ulicy Szerokiej, gdzie kręcono zdjęcia do przynajmniej dwóch innych filmów, mieści się jeden z krakowskich posterunków policji. Twórcy "Vinci'ego" wykorzystali ten fakt i rozegrali tam sceny z filmowego komisariatu. Nie byłem na tyle odważny, żeby wejść do środka i zrobić zdjęcia na korytarzu, bo i tam nakręcono kilka ujęć, ale też nie sądzę, że byłyby warte narażania się. I bez tego spodziewałem się, że ktoś z mundurowych wyjdzie i zacznie wypytywać czemu fotografuję akurat ten budynek.
A3KPZQDGJ872

wtorek, 10 grudnia 2013

W obliczu śmierci / The Living Daylights (1987), reż. John Glen

     Autorzy historii szpiegowskich przyzwyczaili nas do tego, że ich nieustraszeni agenci z dużą częstotliwością przemieszczają się po świecie, wypełniając swoje misje. Sporo miejsc odwiedził Ethan Hunt, niemniej świata zobaczył Jason Bourne czy Jack Ryan. Ale liderem w tym rankingu jest nie kto inny, jak James Bond. Literacko nieco wcześniej, a filmowo od początku lat 60-tych, Agent Jej Królewskiej Mości ratuje świat w miejscach popularnych, jak i bardziej osobliwych. Przyjęło się jako pewną niepisaną regułę, że w każdym filmie z cyklu, oprócz charakterystycznej czołówki, tematu muzycznego i kilku innych, powtarzających się motywów, jednym z koniecznych elementów jest umiejscowienie, chociaż części akcji, w specyficznej lokalizacji.   
     W piętnastej odsłonie oficjalnej serii, takich miejsc jest kilka. Oprócz m.in. Gibraltaru, Maroka czy Afganistanu, bohaterowie pojawiają się w, ówcześnie czechosłowackiej, Bratysławie. Tej samej, która, w opisywanym wcześniej "Peacemakerze", odgrywała Wiedeń. Teraz sytuacja jest odwrotna - to ulice Wiednia posłużyły jako tło dla wydarzeń mających miejsce w filmowej Bratysławie. Oba miasta dzieli zaledwie 70 km, więc nie powinien dziwić fakt, że mogą mieć pewne wspólne cechy. Ale oprócz zbliżonej architektury, był inny powód kręcenia scen bratysławskich w stolicy Austrii. Otóż część akcji dzieje się również i w tym mieście, z jego charakterystycznymi miejscami w tle. Twórcy ograniczyli więc konieczność przemieszczania się i upiekli dwie pieczenie... w jednym mieście.
     Będąc w popularnym parku rozrywki Prater, w którym powstało część scen, na ścianie jednej z atrakcji widziałem, nieco już wyblakłe, zdjęcia odtwórców głównych ról, w momencie odwiedzania przez nich tego miejsca. Niestety, z powodu dużej przestrzeni, ograniczonego czasu i zmian, jakie tam zapewne zaszły w międzyczasie, nie udało mi się znaleźć konkretnych lokacji, pojawiających się w filmie.  
     Za to punktem, do którego dość szybko trafiłem, była opera, widoczna w początkowych scenach filmu. Pierwsze, co rzuca się w oczy porównując dwa zdjęcia, to oryginalna elewacja z dużym, bordowym napisem. Nie wiem czemu, ale mi taki zabieg bardziej przywodzi na myśl współczesne muzea niż operę. Innym elementem przykuwającym uwagę jest drzewo. Działanie natury przez okres czasu zawsze robi na mnie duże wrażenie, szczególnie w miejscach opuszczonych. Tutaj, drzewko trochę sobie podrosło, i zastanawiam się, jak zdecydowano by się (jeśli w ogóle) sfotografować ten budynek, mając przed wejściem taki element. W tym wypadku ma też miejsce pomieszanie dnia z nocą na obu fotografiach. Przypuszczam, że Opera Wiedeńska jest w jakiś sposób oświetlona w nocy, ale niestety, z moich zdjęć nie dowiemy się jak. Jestem za to przekonany, że żółte światło rzucane na centralną część budynku, pochodziło z, zainstalowanego specjalnie na tę okazję, reflektora.      
     Powszechnym zabiegiem scenografów, mającym na celu uwiarygodnienie miejsca rozgrywania akcji, jest umieszczanie w odpowiednich strefach plakatów, znaków, banerów, szyldów, reklam itp., charakterystycznych dla danego rejonu czy okresu, tym samym zasłaniając niepożądane elementy. W tej historii, aby przenieść widzów do Czechosłowacji, nad wejściem umieszczono napis w języku czeskim, natomiast żeby podkreślić panujący tam ustrój, na frontowej ścianie zawieszono czerwone flagi. Proste, a jakie skuteczne. 

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Mission: Impossible (1996), reż. Brian De Palma, cz. II

Ciąg dalszy wycieczki po Pradze w towarzystwie agentów z jednostki Impossible Missions Force.
     Pierwszy kadr pochodzi z opisywanej ostatnio sceny z początku filmu. Jakość mojego aparatu nie pozwoliła niestety oddać szczegółów drugiego planu, jednak można zauważyć, że w filmie, budynki w tle są oświetlone w sposób równomierny i stonowany. Dzięki temu, klimat miejsca jest bardziej tajemniczy, w przeciwieństwie do tego, jak to samo miejsce wyglądało w roku 2011, gdzie najważniejsze turystycznie obiekty są podkreślone bardzo wyraźnie mocnym światłem.
     Scena, reprezentowana przez powyższy kadr, jest świetnym przykładem tego, jak powinna wyglądać dobra inscenizacja w filmie. Przedstawione za pomocą jednego ujęcia spotkanie dwóch agentów, ukazuje ciąg akcji i reakcji, znakomicie zgranych w czasie. Jeśli chodzi o samą lokację, zwraca uwagę fakt, że sklep (a konkretnie biuro podróży), znajdujący się przy tym skrzyżowaniu, wciąż funkcjonuje. Można też zauważyć, jaką grubość potrafi zyskać drzewo w ciągu 15 lat. Natomiast sama ławka, widoczna w filmie, musiała być postawiona na potrzeby tej sceny, ponieważ, o ile wzdłuż tej ulicy stoją ławki, to na pewno nie są skierowane w stronę jezdni. 
   
     Na tym zdjęciu w tle widać Bramę Prochową, która posłuży za element scenografii w innym filmie, ale o tym kiedy indziej. W tym momencie można raczej zwrócić uwagę na bliższy plan, a dokładniej, na narożny budynek po prawej stronie. W czasie produkcji filmu mieściła się tam najwyraźniej jakaś publiczna instytucja, co można zauważyć po czerwonej tablicy z białymi napisami. Współcześnie, wejścia do budynku zabito blachami, które, podobnie jak ściany, pokryte są głupotą czeskich ludzi ulicy.
EDIT: Czerwone tablice z białymi literami przedstawiają w Czechach również nazwy ulic, więc mogło to być tego typu oznakowanie. Tak czy inaczej, budynek wyglądał wcześniej znacznie lepiej.

piątek, 15 listopada 2013

Peacemaker (1997), reż. Mimi Leder

     Chociaż nie jestem zagorzałym fanem piłki nożnej, kiedy kilka lat temu pojawiła się okazja wyjazdu na mecz eliminacji do MŚ i pokibicowania naszej reprezentacji, nie zastanawiałem się długo nad decyzją. Tym bardziej, że spotkanie miało miejsce w stolicy Słowacji - jak się okazało, wartej zobaczenia Bratysławie. Krótko mówiąc: warto było. Kibice i policja dostarczyli niezapomnianych wrażeń, a sama rozgrywka... zakończyła się niestety wbrew oczekiwaniom.
     Ta wycieczka była jedną z pierwszych, podczas których udało mi się znaleźć miejsce, gdzie powstawały sceny do konkretnego filmu - w tym wypadku debiutu fabularnego wytwórni DreamWorks - Pecamaker. Pamiętam tę satysfakcję, kiedy po niepewnym krążeniu między kamienicami, udało mi się w końcu znaleźć plac, którego szukałem. Radość ta zmalała trochę później, kiedy odkryłem, że przed nosem miałem znacznie więcej możliwości, bo ulice Bratysławy pojawiły się w filmie udając nie tylko Wiedeń.
     George Clooney i Nicole Kidman dochodzą do siebie po emocjonującej ucieczce przed złymi ludźmi, zakończonej widowiskowym wybuchem. Pod tym linkiem można zobaczyć ciekawy materiał z planu, jak i fragmenty samej sekwencji. Mając jedynie w pamięci kadr filmowy, zdjęcie wykonałem "na czuja", ale jak widać, nie wyszło najgorzej. Oprócz rusztowania, kwiatów i ilości masztów na flagi, niewiele się zmieniło w tym miejscu, co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że w tle znajduje się Teatr Narodowy, który musi wyglądać reprezentacyjnie.

środa, 6 listopada 2013

Mission: Impossible (1996), reż. Brian De Palma

     Pamiętam jeszcze czasy - stare, dobre czasy - kiedy MTV było stacją muzyczną, a głównym elementem jej ramówki były teledyski. Ich twórcy starali się, czasem nieudolnie, ale jednak, przykuć uwagę widzów czymś więcej, niż tylko gołymi dupami skąpo ubranymi dziewczynami. Z tego okresu najbardziej utkwił mi w pamięci klip, do, zawsze oryginalnego w tej materii, Michaela Jacksona i jego „Remember The Time”. Zanim nastała era, w której wszystko jest dostępne od razu na wyciągnięcie myszki, dobre rzeczy smakowały jeszcze bardziej, właśnie dlatego, że dostęp do nich był umiarkowany. Do takich zaliczałem również utwór dwóch członków U2, Adama Clautona i Larry’ego Mullena, promujący film „Mission: Impossible” – świetna aranżacja archaicznego tematu, przy którym noga sama wybija rytm. Kiedy człowiek trafił na to w telewizji, przycisk głośności na pilocie automatycznie się wycierał.  
     Co do samego filmu, opinie na jego temat były podzielone. Przez jednych był krytykowany za odejście od ducha serialu, innym spodobał się jako autonomiczne dzieło w stylu De Palmy. Dla Toma Cruise’a był to debiut producencki, podczas którego pokazał, że jest w stanie mądrze poprowadzić wielomilionową machinę. Cierpliwość znanego z perfekcjonizmu aktora, została wystawiona na próbę, kiedy organizując zdjęcia w Pradze, musiał użerać się z biurokratami do niedawna jeszcze komunistycznego państwa. Potem wspominał: „Praga zalazła nam za skórę. Oni tam wciąż jeszcze uczą się demokracji”. Mimo tych, i zapewne innych problemów po drodze, film miał swoje „5 minut”, a kilka jego scen zapisało się wyraźniej w historii kinematografii (jak choćby włamanie do siedziby CIA czy akcja na pociągu TGV). 

     Część sekwencji początkowej ma miejsce nad brzegiem Wełtawy. Trzeba przyznać, że twórcy nad nią pracujący, wykorzystali to miejsce znakomicie, bo efekt końcowy pobudza wyobraźnię. Najważniejszą rolę zagrało tutaj światło (swoje zadanie spełniła również sztuczna mgła). Żeby oddać atmosferę starej Europy, z pomocą 11 generatorów oświetlono specyficznie w sumie 3 km brzegu. Przygotowania do dwunastu dni kręcenia zajęły około dwóch tygodni. Efekt był tak dobry, że na miejscu pojawiły się grupy amatorskich i profesjonalnych fotografów, chcących uwiecznić Pragę w oświetleniu, jakiego nie wiedziano tu nigdy wcześniej.

     Drzewo z prawej strony filmowego kadru wciąż rośnie i ma się dobrze. Powinienem je w zasadzie uchwycić również na swoim zdjęciu, ale rozrosło się na tyle (w dodatku miało jeszcze liście), że nie chciałem zasłaniać drugiego planu, który wydaje mi się ciekawszy.

     Lokalizacja bramy była dość czytelnie przedstawiona w filmie, więc jej znalezienie było formalnością. Ciężko powiedzieć, czy ta, widoczna na filmie, została tam wstawiona ze względów fabularnych (zabójstwo, zawieszone zwłoki, przejście nad nią) czy była autentycznym elementem tej lokacji. Jakkolwiek by nie było, ja trafiłem już na inną. 

środa, 30 października 2013

Liga niezwykłych dżentelmenów / The League of Extraordinary Gentelmen (2003), reż. Stephen Norrington

     Rudolfinum, praskie audytorium muzyczne otwarte w 1885 roku, uznawane jest za jeden z najważniejszych, neorenesansowych budynków w mieście. Znajdująca się w nim sala Dvořáka, jedna z najstarszych koncertowych sal w Europie, słynie z doskonałej akustyki, o czym miałem szczęście przekonać się samemu. Nie dziwi więc fakt, że od 1946 roku jest „domem” dla Czeskiej Orkiestry Filharmonicznej. Mimo iż fasada budowli, z rozciągającymi się przed nią schodami, sprawia wrażenie solidnej i masywnej konstrukcji, wspomniana sala, przynajmniej w porównaniu z tym, jak prezentuje się na zdjęciach, wydaje się znacznie mniejsza. Co nie znaczy, że nie ma tu na czym zawiesić oka, bo misterne wykończenia są w stanie zadziwić, przypuszczam, największego malkontenta. Ale do rzeczy…
     „Liga niezwykłych dżentelmenów” to adaptacja komiksu, w którym bohaterowie znani z książek przygodowych (m.in. Tom Sawyer, Dorian Gray, Dr Jekyll/Pan Hyde) jednoczą się, tworząc tytułową Ligę, aby walczyć ze złem, które w przypadku filmu reprezentuje szaleniec nazwany „Fantomem”. Pomimo materiału wyjściowego ze sporym potencjałem, film nie zwrócił się i nie zyskał sympatii widzów ani krytyków. Niewiele brakowało, żeby nie został w ogóle ukończony. Od drugiego dnia zdjęć, na planie zapanowała niezdrowa atmosfera, która doprowadziła Seana Connery’ego do zakończenia kariery aktorskiej, a reżysera do stwierdzenia, że już nigdy nie wyreżyseruje filmu (co do tej pory jest prawdą). Żeby tego było mało, podczas kręcenia zdjęć w Pradze, miasto nawiedziła największa od ponad stulecia powódź, która zniszczyła wartą 7 mln $ scenografię, wydłużając tym samym okres zdjęciowy.  
     W filmie Rudolfinum odgrywa londyńską siedzibę M, człowieka, który przedstawia pomysł stworzenia Ligi i zapoznaje między sobą część jej członków. Właściwie to tylko zewnętrzna część audytorium posłużyła za plan filmowy, ponieważ sceny rozmowy bohaterów były nagrywane w innym miejscu, niż wynika to z filmu (w bibliotece klasztoru Strahov). W ujęciu, w którym widzimy je pierwszy raz, efekty specjalne, choć w pierwszych sekundach wyglądają nienaturalnie, pokazują jakie dają możliwości przed realizatorami z odpowiednią wyobraźnią. Opisywany tutaj budynek dzieli od Wełtawy niecałe 50 metrów (rzeka znajduje się po jego lewej stronie, patrząc od frontu), a jednak w filmie, tuż za nim rozciąga się spora część miasta. Inna manipulacja miała też miejsce przed wejściem (czego nie widać na zdjęciu, ale można zobaczyć pod tym linkiem: http://www.youtube.com/watch?v=sNBKX2Yw260). Podczas gdy w rzeczywistości, przed schodami i fragmentem chodnika, znajduje się skwer, w filmie stoi tam rząd kamienic. O ile pierwsze efekty były dziełem cyfrowym, to drugie wydają się być już tradycyjną dekoracją filmową.  

środa, 23 października 2013

Plunkett & Macleane (1999), reż. Jake Scott

     Znowu Praga. I znowu Hradczany. Tym razem pod lupą znalazł się kadr z filmu przygodowego, luźno opartego na prawdziwej historii, opowiadającej o dwóch awanturnikach rabujących zamożnych ludzi w drugiej połowie XVIII wieku. Mowa o brytyjsko-czeskiej koprodukcji „Plunkett & Macleane” z oryginalną muzyką Craiga Armstronga.  W Pradze kręcono znacznie większą część filmu, niż może to wynikać z poniższej „galerii”. Dlaczego więc zamieściłem tylko jedno zdjęcie? Powody są dwa i dotyczą one niestety również innych obrazów, z którymi próbowałem się zmierzyć w ten sposób. Przede wszystkim, sporo ujęć, scen czy nawet całych sekwencji jest przedstawiana w taki sposób, że ciężko z nich wydobyć jedno statyczne ujęcie, według którego można wykonać zdjęcie, będąc już w danym miejscu. A jeśli już takie się zdarzy, to, albo przedstawia tak mały fragment otoczenia, że nie ma sensu go uwieczniać, albo, z racji tego, że na pierwszym planie znajduje się zazwyczaj aktor, drugi, przedstawiający scenografię, jest pozbawiony ostrości. Po drugie, ale nie mniej ważne, wielu miejsc nie jestem w stanie rozpoznać, znaleźć czy po prostu do nich dotrzeć. Wtedy tłumaczę sobie, że dana lokacja nie miała większego znaczenia, chociaż tak naprawdę, w większości przypadków czuję się wtedy zawiedziony.


     Przedstawiony powyżej kadr pochodzi z ujęcia ustanawiającego - bohaterowie po raz pierwszy wkraczają do ukazanego tutaj miasta. Ujęcie to jest dość płynne i szerokie, więc można tu zauważyć niemały fragment pleneru. Film był kręcony 13 lat przed wykonaniem przeze mnie zdjęcia, więc stosunkowo niedawno, a jednak, jedyne czego potrzeba było do stworzenia atmosfery XVIII wiecznej, w tym wypadku… Anglii, to charakterystyczne stroje, konie i być może zasłonienie kilku szyldów. Przedstawiony tutaj budynek (Pałac Arcybiskupa) nie zmienił się praktycznie od kilku stuleci. Paradoksalnie, to w ciągu mniej więcej dekady zaszło tu więcej zmian - wystarczy spojrzeć na schody po lewej stronie.

czwartek, 17 października 2013

Bad Company (2002), reż. Joel Schumacher

     W latach 2011 i 2012 udało mi się odwiedzić Pragę przy okazji koncertów organizowanych w ramach festiwalu For Help, którego celem było zbieranie funduszy na walkę z rakiem. Swojego czasu było głośno o tym, że Praga stała się jednym z ważniejszych w Europie miejsc produkcji filmowej. Główną przyczyną dla której Hollywoodzcy producenci przyjeżdżali tutaj kręcić filmy były prawdopodobnie finanse, jednak nie da się zaprzeczyć, że samo miasto ma dużo do zaoferowania jeśli chodzi o stronę wizualną. Świetnie zachowana zabytkowa architektura z minimalnym wpływem współczesnego badziewia może być wspaniałym plenerem. I wielu z tego faktu skorzystało.
     Poniżej trzy zdjęcia z filmu "Bad Company", klapy finansowej Jerry'ego Bruckheimera (choć dla mnie to przyjemne patrzydło), gdzie główne role zagrali Antony Hopkins, Chris Rock oraz Peter Stromare.
     Wiadomo, że umiejętne oświetlenie jakiegoś miejsca może dodać mu jeszcze większego uroku, i tak też jest w przypadku Pragi - wieczorem jest przepiękna. Niestety, tutaj, jak i w innych miejscach, z powodu ograniczonego czasu, nie mogłem sobie pozwolić na zrobienie zdjęcia po zachodzie słońca. Z jednej strony szkoda, bo porównania tracą przez to pewien wspólny element, z drugiej jest to dobre, bo można zobaczyć dane miejsce takie, jakie jest na co dzień-bez ulepszaczy.
     Często bywa tak, że jak dojdę z pomocą mapy do pewnego miejsca, za pierwszym rzutem oka nie mogę go powiązać z miejscem przedstawionym w filmie. Jestem zaskoczony, jak bardzo filmowa rzeczywistość może różnic się od prawdziwego świata. Pomijam fakt, że na powyższym zdjęciu, zamiast sklepu z antykami znajduje się kawiarnia Starbucks, bo prawdopodobnie ten pierwszy został stworzony tylko na potrzeby filmy. Zdziwił mnie raczej sam rozmiar tej ulicy, która w filmie wydawała się znacznie dłuższa i w ogóle większa, niż jest w rzeczywistości. Magia montażu :)
     Z pierwszego seansu tego filmu najbardziej zapamiętałem scenę przyjazdu Rocka i Hopkinsa do Pragi i towarzysząca jej muzykę Trevora Rabina. Było to krótko po wizycie moich rodziców w tym mieście, którzy byli nim zafascynowani. Od tamtego momentu otwarta przestrzeń i zabytkowe latarnie, były moimi pierwszymi skojarzeniami ze stolicą Czech. Nie wiedziałem kiedy, ale wiedziałem, że na pewno odwiedzę kiedyś to miasto i obiecałem sobie, że wstąpię na ten plac, który jak się okazało, jest najpopularniejszym punktem turystycznym na mapie Pragi.

Zobaczmy, co z tego wyjdzie...



     Witam. Jako, że to mój pierwszy post, wypadałoby napisać parę słów wstępu. Od kiedy pamiętam, fascynują mnie filmy, a w nich to coś, co pozwala na opuszczenie znanego nam świata i wejście na dwie godziny w ten, wykreowany na ekranie. Różne osoby zwracają uwagę na różne elementy w filmach - jednych interesują bohaterowie, innych fabuła, muzyka, zdjęcia, efekty wizualne czy dialogi. Ja, dorzucam do tej puli lokacje filmowe. 
     Kiedy we wczesnej młodości, po raz pierwszy skończyłem oglądać trylogię "Powrót do przyszłości", popłakałem się z faktu, że to już koniec tej wspaniałej przygody. Rozmyślając o tym filmie długo po seansie, zdałem sobie sprawę, że rzeczywistość w nim przedstawiona, została stworzona na tym samym świecie, po którym chodzę. Zamarzyłem sobie wtedy, że chciałbym odwiedzić miejsca, w których były kręcone kluczowe sceny tego filmu. 
     To bardzo przyjemne uczucie, mieć świadomość, że miejsce, które można zobaczyć na własne oczy, jest tym, gdzie przenikają się dwa światy - filmowy i rzeczywisty. Że gdzieś na tym przełomie rodzi się magia filmu. Innym ciekawym aspektem takiego zwiedzania, jest możliwość zobaczenia, w jaki sposób pod wpływem czasu i innych warunków zmieniła się konkretna lokacja.      Od tamtej pory rośnie liczba miejsc, których prawdopodobnie nigdy nie zobaczę, a które chciałbym odwiedzić pod tym kątem. Jak się okazuje, nie tylko ja mam takie pragnienia. Od pewnego czasu wykształcił się trend turystyczny - set jetting - którego założeniem jest odwiedzanie miejsc, w których kręcono znane filmy. 
     Choć nie jestem w stanie odwiedzić wielu lokacji, wybierając się w obojętnie jakim celu w jakieś miejsce, staram się sprawdzić, czy powstawał tam jakiś film. Czasami tak własnie jest i mimo, że wielu z tych produkcji sporo brakuje do terminu "dobrego filmu", to fakt, że starają się zapraszać do innego świata, przekonuje mnie do poświęcenia im chociaż odrobiny uwagi. 

PS. Wielkie podziękowania należą się mojemu przyjacielowi Marcinowi, bez którego pomocy i cierpliwości nie udało by mi się odwiedzić wielu miejsc.