sobota, 28 grudnia 2013

Mission: Impossible (1996), reż. Brian De Palma, cz. III

     "Mission: Impossible" wciąż jest "incomplete", bo zostało kilka zdjęć do opisania. Poniżej kontynuacja ujęć z początkowej sekwencji. W tej konkretnej serii widać jaką różnicę odgrywa kolor w obrazie. Materiał filmowy został nagrany albo obrobiony w taki sposób, że wynik finałowy zawiera sporo koloru niebieskiego, który jest kojarzony z chłodem. W ten sposób został podtrzymany klimat zimnej, nieprzyjemnej nocy. Ja zrobiłem zdjęcia na ustawieniach, które oddały fotografowane obiekty z dużym natężeniem koloru pomarańczowego, uważanego za symbolizujący ciepło czy bezpieczeństwo. Generalnie. Bo jeśli dolne zdjęcia połączymy z dreszczowcem, w którym np. XVIII-wieczne miasteczko jest miejscem niewyjaśnionych zjawisk, to atmosfera robi się mniej przytulna.  
     Pamiętam, że robiąc te zdjęcia rzeczywiście było zimno. Czekałem, aż anonimowa turystka rozmawiająca ze swoją koleżanką zejdzie ze schodów, ale się nie doczekałem. Żeby nie marnować czasu uwieczniłem ją na zdjęciu. Można sobie wyobrazić, że to swojski stan-in za Tomka. 
     Oprócz drzew, które naturalnie zdążyły się zmienić, w tym miejscu dochodzi latarnia, ustawiona na środku balustrady. Co jeszcze odróżnia to miejsce od filmowego, to brak samochodów na środku placu. Możliwe też, że w 1996 roku również nie można było tam parkować, a auta widoczne na filmie były ustawione tymczasowo. 
     Nie wiem, jak "udało" mi się przeoczyć taką ładną wskazówkę dotyczącą ustawienia aparatu, ale zakryłem ten okrągły element dekoracyjny latarnią. Głupi błąd, ale właśnie takie rzeczy wychodzą najczęściej w pośpiechu. Najgorsze, że zauważa się je kiedy jest już za późno. 

środa, 18 grudnia 2013

Vinci (2004), reż. Juliusz Machulski

     Tym razem coś z rodzimej kinematografii. Historię polskiej komedii można by przedstawić na wykresie za pomocą krzywej, zmierzającej we wiadomym kierunku. Kiedyś, spora część produkcji z tego gatunku zyskiwała status kultowych przez to, co przedstawiały na ekranie. Dzisiaj, jedyny kult jaki istnieje, to ten w kultywowaniu przez dystrybutorów tradycji idiotycznej promocji, z żenującymi sloganami na czele.
     Juliusz Machulski zapisał się w historii jako ten, który stworzył kilka obrazów z pierwszej grupy i, o ile nie śledzę na bieżąco jego współczesnych dokonań, śmiem twierdzić, że unika naśladowania popularnych trendów i próbuje opowiadać własne historie. Ewentualnie, historie oparte na własnych historiach. W 2004 roku nakręcił bowiem film, który był nazywany kontynuacją Vabanku (u naszych wschodnich sąsiadów nawet występuje pod taką postacią, np. tutaj i tutaj). Oprócz osoby reżysera i jego ojca, oba filmy łączy podobna fabuła - jest to komedia kryminalna, oparta na intrydze, podczas której poznajemy charaktery bohaterów i ich losy. Film trzyma się z dala od grona największych osiągnięć reżysera, ale na tle innych polskich produkcji wypada solidnie.
     Większa część produkcji miała miejsce w Krakowie, mieście, które (przyznaję z niekłamanym wstydem), pierwszy raz odwiedziłem dopiero w tym roku. Jak zwykle, celem wizyty nie było same zwiedzanie, a finałowy koncert szóstego FMF-u, ale to temat na inny blog. Ważne, że plan został zrealizowany, w pamięci zachowały się miłe chwile, a w aparacie ciekawe zdjęcia.
     Chociaż akurat powyższe nie kojarzy mi się dobrze. Miejsce było pierwszym do sfotografowania, z dość długiej listy, ale aparat już wtedy odmówił współpracy. Cała noc ładowania akumulatorków i nawet nie raczył mignąć. Na szczęście, za chwilę udało się znaleźć kiosk, który opróżniłem z ostatnich baterii i po małej modyfikacji trasy działać dalej, wracając na ulicę Smoczą, przy której mieści się mieszkanie jednego z bohaterów filmu. Nazwa wydaje się odpowiednia, bo na jej końcu znajduje się Wawel. Co ciekawe, przy widocznej w tle wieży, podobnie jak na filmie, stoi rusztowanie i nie zdziwiłbym się, gdyby wyraz "wciąż" można tu wcisnąć zgodnie z rzeczywistością. 
     Pomnik, na którym czeka Borys Szyc, z powodu mojego rozdrażnienia zachowaniem aparatu, został pominięty w pierwotnej trasie. Dopiero na drugim końcu Krakowa zorientowałem się, że czegoś mi brakuje. Ale, że czasu było wciąż wystarczająco dużo, wróciliśmy na Rynek i nadrobiłem zaległość. A w tym miejscu zmiany niewielkie. Domyślam się, że turyści i/albo miejscowi nie mieli problemu z przesiadywaniem na Grobie Nieznanego Żołnierza, dlatego włodarze miasta postanowili dać im do zrozumienia, że jest to nieodpowiednie i otoczyli go solidnym łańcuchem. Poza tą różnicą, w tle przybyło trochę więcej drzewek. 
     Na ulicy Szerokiej, gdzie kręcono zdjęcia do przynajmniej dwóch innych filmów, mieści się jeden z krakowskich posterunków policji. Twórcy "Vinci'ego" wykorzystali ten fakt i rozegrali tam sceny z filmowego komisariatu. Nie byłem na tyle odważny, żeby wejść do środka i zrobić zdjęcia na korytarzu, bo i tam nakręcono kilka ujęć, ale też nie sądzę, że byłyby warte narażania się. I bez tego spodziewałem się, że ktoś z mundurowych wyjdzie i zacznie wypytywać czemu fotografuję akurat ten budynek.
A3KPZQDGJ872

wtorek, 10 grudnia 2013

W obliczu śmierci / The Living Daylights (1987), reż. John Glen

     Autorzy historii szpiegowskich przyzwyczaili nas do tego, że ich nieustraszeni agenci z dużą częstotliwością przemieszczają się po świecie, wypełniając swoje misje. Sporo miejsc odwiedził Ethan Hunt, niemniej świata zobaczył Jason Bourne czy Jack Ryan. Ale liderem w tym rankingu jest nie kto inny, jak James Bond. Literacko nieco wcześniej, a filmowo od początku lat 60-tych, Agent Jej Królewskiej Mości ratuje świat w miejscach popularnych, jak i bardziej osobliwych. Przyjęło się jako pewną niepisaną regułę, że w każdym filmie z cyklu, oprócz charakterystycznej czołówki, tematu muzycznego i kilku innych, powtarzających się motywów, jednym z koniecznych elementów jest umiejscowienie, chociaż części akcji, w specyficznej lokalizacji.   
     W piętnastej odsłonie oficjalnej serii, takich miejsc jest kilka. Oprócz m.in. Gibraltaru, Maroka czy Afganistanu, bohaterowie pojawiają się w, ówcześnie czechosłowackiej, Bratysławie. Tej samej, która, w opisywanym wcześniej "Peacemakerze", odgrywała Wiedeń. Teraz sytuacja jest odwrotna - to ulice Wiednia posłużyły jako tło dla wydarzeń mających miejsce w filmowej Bratysławie. Oba miasta dzieli zaledwie 70 km, więc nie powinien dziwić fakt, że mogą mieć pewne wspólne cechy. Ale oprócz zbliżonej architektury, był inny powód kręcenia scen bratysławskich w stolicy Austrii. Otóż część akcji dzieje się również i w tym mieście, z jego charakterystycznymi miejscami w tle. Twórcy ograniczyli więc konieczność przemieszczania się i upiekli dwie pieczenie... w jednym mieście.
     Będąc w popularnym parku rozrywki Prater, w którym powstało część scen, na ścianie jednej z atrakcji widziałem, nieco już wyblakłe, zdjęcia odtwórców głównych ról, w momencie odwiedzania przez nich tego miejsca. Niestety, z powodu dużej przestrzeni, ograniczonego czasu i zmian, jakie tam zapewne zaszły w międzyczasie, nie udało mi się znaleźć konkretnych lokacji, pojawiających się w filmie.  
     Za to punktem, do którego dość szybko trafiłem, była opera, widoczna w początkowych scenach filmu. Pierwsze, co rzuca się w oczy porównując dwa zdjęcia, to oryginalna elewacja z dużym, bordowym napisem. Nie wiem czemu, ale mi taki zabieg bardziej przywodzi na myśl współczesne muzea niż operę. Innym elementem przykuwającym uwagę jest drzewo. Działanie natury przez okres czasu zawsze robi na mnie duże wrażenie, szczególnie w miejscach opuszczonych. Tutaj, drzewko trochę sobie podrosło, i zastanawiam się, jak zdecydowano by się (jeśli w ogóle) sfotografować ten budynek, mając przed wejściem taki element. W tym wypadku ma też miejsce pomieszanie dnia z nocą na obu fotografiach. Przypuszczam, że Opera Wiedeńska jest w jakiś sposób oświetlona w nocy, ale niestety, z moich zdjęć nie dowiemy się jak. Jestem za to przekonany, że żółte światło rzucane na centralną część budynku, pochodziło z, zainstalowanego specjalnie na tę okazję, reflektora.      
     Powszechnym zabiegiem scenografów, mającym na celu uwiarygodnienie miejsca rozgrywania akcji, jest umieszczanie w odpowiednich strefach plakatów, znaków, banerów, szyldów, reklam itp., charakterystycznych dla danego rejonu czy okresu, tym samym zasłaniając niepożądane elementy. W tej historii, aby przenieść widzów do Czechosłowacji, nad wejściem umieszczono napis w języku czeskim, natomiast żeby podkreślić panujący tam ustrój, na frontowej ścianie zawieszono czerwone flagi. Proste, a jakie skuteczne. 

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Mission: Impossible (1996), reż. Brian De Palma, cz. II

Ciąg dalszy wycieczki po Pradze w towarzystwie agentów z jednostki Impossible Missions Force.
     Pierwszy kadr pochodzi z opisywanej ostatnio sceny z początku filmu. Jakość mojego aparatu nie pozwoliła niestety oddać szczegółów drugiego planu, jednak można zauważyć, że w filmie, budynki w tle są oświetlone w sposób równomierny i stonowany. Dzięki temu, klimat miejsca jest bardziej tajemniczy, w przeciwieństwie do tego, jak to samo miejsce wyglądało w roku 2011, gdzie najważniejsze turystycznie obiekty są podkreślone bardzo wyraźnie mocnym światłem.
     Scena, reprezentowana przez powyższy kadr, jest świetnym przykładem tego, jak powinna wyglądać dobra inscenizacja w filmie. Przedstawione za pomocą jednego ujęcia spotkanie dwóch agentów, ukazuje ciąg akcji i reakcji, znakomicie zgranych w czasie. Jeśli chodzi o samą lokację, zwraca uwagę fakt, że sklep (a konkretnie biuro podróży), znajdujący się przy tym skrzyżowaniu, wciąż funkcjonuje. Można też zauważyć, jaką grubość potrafi zyskać drzewo w ciągu 15 lat. Natomiast sama ławka, widoczna w filmie, musiała być postawiona na potrzeby tej sceny, ponieważ, o ile wzdłuż tej ulicy stoją ławki, to na pewno nie są skierowane w stronę jezdni. 
   
     Na tym zdjęciu w tle widać Bramę Prochową, która posłuży za element scenografii w innym filmie, ale o tym kiedy indziej. W tym momencie można raczej zwrócić uwagę na bliższy plan, a dokładniej, na narożny budynek po prawej stronie. W czasie produkcji filmu mieściła się tam najwyraźniej jakaś publiczna instytucja, co można zauważyć po czerwonej tablicy z białymi napisami. Współcześnie, wejścia do budynku zabito blachami, które, podobnie jak ściany, pokryte są głupotą czeskich ludzi ulicy.
EDIT: Czerwone tablice z białymi literami przedstawiają w Czechach również nazwy ulic, więc mogło to być tego typu oznakowanie. Tak czy inaczej, budynek wyglądał wcześniej znacznie lepiej.